Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jestem już niepotrzebny...? — spytał pokornie Lis, sądząc, że będzie mógł wymknąć się do szopy. Lecz Gronosky ozwał się:
— Niech pan wypije ze mną kieliszek tego zacnego płynu. To się panu, dalibóg, należy. Ile pan za to liczy? — zagadnął nie bez obawy oficer.
— Na, ja doprawdy sam nie wiem ile to teraz warte. Pan Oberleutnant sam oznaczy cenę.
— Niechaj pan siada! Postaram się, aby nasze kasyno nabyło od pana ten jego zapasik. Będzie pan mógł wziąć za to... dobrą cenę. Czy pan służył w wojsku?
— W marynarce.
Lis nie dał się prosić. Wypić zawsze miło, więc wypił i odpowiadał na pytania, dotyczące czasów wojennych. A że koniak rozwiązał Gronosky’emu język docna, więc wnet sam począł czerpać ze swych wspomnień wojennych, jakby chcąc uzasadnić opinję panny Schlichtling i przedstawić się istotnie jako „zarozumiała sztuka“. W toku jego opowieści, samochwalstwem cuchnącej, Lis, niewłaściwy wybierając moment do rejterady, ozwał się:
— Pan Oberleutnant zdrzemnie się... I ja pójdę spać.
— Nein! — huknął Gronosky, niekontent, że przerwano mu dytyramby na cześć własną. — Pan musi tu zostać.
— To pójdę na chwilę zawiadomić żonę, że jestem w towarzystwie pana porucznika, aby nie niepokoiła się o mnie.
— Nein! Nie wolno panu wydalać się z pokoju. Chyba pod strażą.
Czerwona, księżycowa maska Lisa nie wyrażała żadnego uczucia. Z przyzwyczajenia nalał wódki w kieliszki. A oficer, który zatrzymał go głównie z braku innego kompana, ciągnął dalej przerwaną historję z swych dziejów wojennych.