Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/558

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niedawno kwitnący jak piwonia, zmarniał przez te kilka dni. Wszelako spozierał na Wiktora z żalem, może najwięcej dlatego, że trudno było mu rozstać się z tym przezacnym oficerem, do którego przykuły go najdroższe sercu wspomnienia wojenne.
Wiktor obiecał postarać się dla niego o jaką odznakę honorową za męstwo, naprawdę sumiennie zasłużoną. Rozmawiali z sobą jeszcze, gdy podszedł ku nim Nawoj.
— Ein Wort, Herr Leutnant! — bąknął po niemiecku, bo z Wiktorem nie lubił rozmawiać po polsku.
Usiedli na kamiennych stopniach.
— Urodzony z pana żołnierz, dalibóg urodzony... — wyrzekł Nawoj z cicha, jakby do siebie w zadumie. — Do wszystkiego trzeba się urodzić. Do szczęścia i nieszczęścia... Mam do pana porucznika prośbę — począł raptem żywo. — Zbliża się mój koniec...
— Co za myśl? Czyż to każda kula trafia?!
— Ale mnie trafi. Tu przeznaczona mi kula. Mam to przeczucie... Zebrało mi się sporo dolarów. Sam nie wiem jak, ani co z tem począć. Złożyłem to w banku Drezdeńskim w Katowicach. Proszę, aby pan porucznik przyjął to po mnie i zrobił z tem, co uzna za stosowne.
— Ja?!
— Tak, pan porucznik, bo pan jeden z niewielu zna moje pochodzenie i coś niecoś z mej duszy. Mam gotowy skrypt, który zapewne podpisać winno dwóch świadków. Może to podpisze p. porucznik Cyms i ks. kapelan.
Nie było rady; Wiktor nie mógł się wymówić. Gdy odszukali młodego księdza kapelana, Nawoj ozwał się:
— Co prawda, ja ten skryp sporządziłem na nazwisko żony pana porucznika, Jadwigi, bo... kulka mogłaby dosięgnąć takiego chwackiego oficera...