Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tam do licha, owa fotografja zawsze jeszcze sterczała na biurku jego matki! Porwała go pasja i w raptownym porywie wyjął z rąk panny Jadwigi obrazek, skoczył do okna i grzmotnął go gdzieś w ogród, jakby odbitą na nim postać chciał roztrzaskać na miazgę.
Ona śledziła go ciekawie.
— Przecież pan ją kochał...
— To nie była miłość!
— Tak zapewne mówi się, gdy kobieta poczyna... zawadzać.
— Nie, to nie była miłość! Miłostka!
— W tym razie fotografja ta nie figurowałaby na biurku pana mamy...
— Ot, uwikłałem się w to...
— Pan był z nią zaręczony?
— Oh... Ona miewa kaprysy!
— Kto to taki?
— Córka ziemianina z pod Tarnowskich Gór, Niemka, panna Emma Schlichtling, osoba arcyświatowa i życiowo wyrobiona. A lalka, z próżności i kaprysu złożona.
— Kochała pana...?
— ... W wolnych chwilach.
— I to się skończyło?
— Raz na zawsze! Przejrzałem i odszedłem, bo ja tę kobietę mam za nic, za niewartą szczerego uczucia.
— A ja jestem warta...?
— Pani!... — wyrwał się zachwyt i złożył ręce, modląc się do niej spojrzeniem.
— Tak, dzisiaj jestem warta, a później podobizna moja poleci na śmietnik...
— Co za przypuszczenie?! Czyliż pani nie wie, jak ją kocham!? Pani jest jedyna na świecie!
— Jedyna, dopóki nie stanę w galerji... Anetek
— Anetek?! To pani myśli, że... Skąd to podejrzenie? Oh, jak pani mnie fałszywie ocenia!