Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Lecz Beautrelet nie mógł rzec słowa, przejęty grozą.
— Beautrelet... jest on tam?...
— Tak, jest coś pod kamieniem, który spadł z ołtarza. Odrzuciłem kamień... widziałem... Oh! nie zapomnę póki życia...
— Gdzież on jest?
— Z tej strony... nie czujesz pan zgnilizny, patrzcie...
Wziął świecę i skierował blask wprost na jakiś kształt rozciągniony na ziemi.
— Oh! — zakrzyknął Beautrelet głosem pełnym grozy.
Wszyscy trzej schylili się. Na ziemi rozciągniony leżał trup człowieka, zbiedzony i wpółnagi. Ubiór podarty na strzępy, z pod którego wyzierało zielonawe ciało. Lecz najokropniej wyglądała głowa, na której to widok, Beautrelet wydał okrzyk pełen grozy. Płyta kamienna, spadając, rozbiła ją, zostawiając nieforemną masę, z której żadnego rysu rozpoznać nie było można. Gdy oczy ich przywykły do panującej naokoło ciemności, zauważyli, że całe ciało ruszało się, toczone przez robaki....
W kilku skokach Beautrelet znalazł się u góry, na świeżem powietrzu.
Pan Filleul zastał go leżącego na brzuchu, z twarzą ukrytą w dłoniach. Rzekł mu:
— Winszuję, Beautrelet, winszuję. Oprócz poznania schronienia, sprawdziłem jeszcze dwa punkty, które wskazują na trafność pańskich przypuszczeń. Najpierw, że panna de