Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

A rozgarnąwszy kiście chwastu wyciągniętemi przez siebie rękoma, głową zawisnął nad przepaścią.
Naprzeciw niego, prawie równoległe z brzegiem, na pełnem morzu, wznosiła się olbrzymia skała, wysoka na jakie ośmdziesiąt metrów, kolosalny obelisk, wznoszący się na szerokim, granitowym fundamencie, który brał początek w głębinach morza. Obelisk ten zwężał się ku górze, jak kieł gigantyczny morskiego potwora. Skała ta biała, białością szarą i brudną, stała silna, pewna, okrutna, niezłomna na wściekłe napaście rozszalałego żywiołu. Całość była groźna i wielka, mimo wielkości nadbrzeżnych skał, które ją przewyższały; ogromna, mimo ogromu przestworza.
Beautrelet paznokcie wpiął w ziemię, jak pazury dzikiego zwierza, który gotuje się do skoku na swoją zdobycz. Oczy jego zdawały się przenikać granitową powłokę skały. Dotykał jej, poznawał i niejako brał ją w posiadanie.
Horyzont zajaśniał zorzą zachodzącego słońca, a długie obłoki owym blaskiem otoczone, stały nieruchomo, tworząc przecudne krajobrazy: laguny fantastyczne, płaszczyzny w płomieniach, jeziora z krwi i rozmaite fantasmagorye płomienne a spokojne.
Lazur nieba zaćmił się. Wenus zabłysła przedziwnem światłem, następnie ukazywały się gwiazdy, niepewne.