Przejdź do zawartości

Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pożegnał ją i oddalił się.
Była godzina wpół do jedenastej. Jeden pociąg bowiem wychodził dziesięć minut przed dwunastą. Wolno więc zwrócił swe kroki w stronę dworca.
— Cóż, co powiesz na to?
Byłto Massiban a właściwie Lupin, który wyszedł z nadbrzeżnego lasku.
— Czy dobrze była rzecz ta obmyślana? Jestem pewien, że zapytujesz sam siebie, czy jaki Massiban, członek akademii wogóle egzystuje? Ależ tak, tak. Nawet go zobaczysz, jeżeli będziesz grzeczny. Najpierw muszę ci oddać twój rewolwer... Patrzysz czy jest nabity? A jakże, jeszcze zostało pięć kul, a przecież jedna starczyłaby, aby mnie posłać ad patres... Chowasz go do kieszeni?... Dobrze... Wolę to, jak ów mały ruch palcem, uczyniony przed chwilą... Lecz cóż chcieć, jesteś młody... poznałeś, że cię znowu Lupin wywiódł w pole... masz go o trzy kroki... więc strzelasz... Nie gniewam się o to na ciebie... Jako dowód ofiaruję ci miejsce w mojem automobilu.
Włożył palce w usta i gwizdnął.
Dziwaczny był kontrast między poważną powierzchownością starego Massibana, a łobuzowskimi gestami, które przybierał Lupin, to też Beautrelet nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— Śmieje się, śmieje, — wołał skacząc Lupin. — Wiesz co twej twarzy jest koniecznie potrzebne? ot ten uśmiech... Ty jesteś