— W którą stronę jechali?
— Tego, to już nie wiem.
— Nie wyrzekli przy tobie żadnego słowa, któreby mogło nas na ślad naprowadzić?
— Żadnego... Jeden wprawdzie z tych panów mówił: „Nie możemy tracić czasu... jutro rano o ósmej ma tam do nas patron nasz telefonować...
— Gdzie... tam?
— To jest... Nie mogę sobie przypomnieć.
— Myśl dziecko... przypominaj sobie... było to zapewne nazwisko miasta, nieprawda?
— Tak... nazwisko zaczynało się na „chateau....“
— Chateaubriant?... Chateau-Thierry?...
— Nie... nie...
— Może Chateauroux?
— Таk... Chateauroux...
Beautrelet nie czekał, aż wypowie ostatnią sylabę. Porwał się z miejsca, a nie troszcząc się ani o Frobervala, ani o dziewczynkę, pobiegł, jak strzała, na dworzec.
— Proszę... o bilet do Chateauroux...
— Przez Le Mans i Tours?
— Naturalnie najkrótszą drogę... Czy będę na miejscu rano?
— Oh! nie...
— Więc w południe? Na wieczór?
— Ah! nie, w takim razie musisz pan jechać kuryerem przez Paryż... Kuryer do Paryża wychodzi o ósmej... będzie już zapóźno....
Lecz jeszcze nie było zapóźno, Beautrelet zdążył wskoczyć.
Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/127
Wygląd
Ta strona została skorygowana.