Strona:M.Leblanc - Kryształowy korek.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lupin odesłał samochód, polecając szoferowi, by powrócił z nim za godzinę, poczem wszyscy trzej wsiedli do jednej łodzi, stojących na jeziorze.
— Bardzo powszednia awantura — rzucił przez zęby Lupin. Dopływali do willi, gdy nagle w oknach jej błysnęło światło.
— Patrzcie tylko, tam jest ktoś — zauważył Lupin.
— Nie, nie. To tylko latarnia gazowa, stojąca na ulicy. Zapalono ją przed chwilą, a światło to odbiło się w jednem z okien. — Objaśnienia tego udzielił Gilbert, który był dzisiaj niezwykle ożywiony. Vaucheray siedział nieruchomy i ponury, jak zwykle. Łodzie przybiły do brzegu w małej przystani, z której omszałe schody kamienne schodziły do wody. Dochodząc do willi, ujrzeli istotnie latarnię gazową, palącą się na ulicy.
— A widzi pan! — rzekł Gilbert.
— Tak, tak, a jednak światło, któreśmy widzieli, pochodziło skądinąd. Gdzież są te zbiory? — zagadnął jeszcze Arsen.
— Na pierwszem piętrze — odparł Gilbert.— Tam zgromadził pan poseł wszystkie swe osobliwości.
— A gdzież są schody?
— Tuż za portjerą.
Lupin skierował się ku owej portjerze, gdy wtem fałdy jej rozsunęły się i ukazała się wśród nich wystraszona twarz ludzka.
— Złodzieje! Na pomoc! — ryknął przerażony głos.
Głowa znikła znów za portjerą i słychać było szybkie kroki uciekającego.
W mgnieniu oka Arsen Lupin puścił się za nim w pogoń. Doścignął go w ostatnim pokoju, gdzie uciekający starał się otworzyć okno, zamierzając widocznie wyskoczyć na dziedziniec.
— Hola! Stój obywatelu! — krzyknął Lupin.— A to co! Tak sobie poczynasz?