Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Z pamiętnika włóczęgi.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czytnego dziennika — ot patrzyć tylko: za dzień, dwa najwyżej... Życie szło, a ordynatorzy spali. Spali w dom u noclegowym, żyli — w kawiarni. Tylko że w kawiarni nic prócz kawy i dymu tytoniowego nie było, czuli nieraz ból głowy i głód... To ich gniewało. Przeklinali wtedy wszystko, i to im dźwiganie losu ułatwiało.
Mnie powitali naogół przychylnie.
— Godność pańska? — pytał prawnik.
— Z dnia na dzień — odpowiedziałem.
— Ach! Pan się nazywasz „z dnia na dzień“.
Racz pan przyjąć moje uznanie.
To było najlepszym paszportem.
W prędkim czasie zostałem ich powiernikiem.
Opowiadali mi o swoich niedoszłych karjerach, o swoich snach brzuchatych. Przydeptani byli do ziemi i opluci przez salon, a nigdy zatrzeć go z siebie nie mogli doszczętnie: bredzili o nim w malignie, choć przeklinali.
Z szarej przędzy przeszłości snuli desenie wzorzyste, cacka swojej fantazji. Wierzyli w nie, bo to było potrzebą ich nędzy. Wkrótce nauczyłem się tych ludzi na pamięć. Każdy lubiał być tem, czem nigdy nie był.
Matematyk naprzykład miał pojedynek w mło-