Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Z pamiętnika włóczęgi.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a gdzieś ponad tem wszystkiem rozpalone oczy gwiazd tak, jak tam daleko, skąd zacząłem podróż...
Wszedłem do szynku...
— Dobry wieczór!
— Dobry wieczór...
— Przejeść co dostanę?
— Od tego tu jestem...
— A nocleg?
— Czemu nie!
Twarda drewniana ława była mi łożem.
Nazajutrz — niespodzianka. Przetarłem oczy. Przedemną stał żandarm austrjacki.
— W imieniu prawa aresztuję pana.
— Hm...?...
— Pójdziemy do burmistrza.
— Chodźmy.
A więc — „pan burmistrz“. Zwyczajna pękata figura, jak bywają czasem pękate myśli filistra po dobrym obiedzie. Podbródek, solidność, krawat... coś... tego... słowem, wyszynk państwowości austrjackiej na galicyjskie miasteczko.
— Coś pan za jeden?
— Człowiek...
Skrzywił się...