Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Z pamiętnika włóczęgi.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jesteśmy tęczą złotych marzeń... Lecz oto tęcza w gzygzak się wygięła, jak żmija błyskawicy, pobladły łagodne czerwienie twarzy — jęk — strzały...
Widzę w bluzce czerwonej suchotnicę bladą — ręce wyciągnęła do góry, jak gdyby niemi odjąć miała napastnikom zbroje — zachwiała się, już jej niema. A ja nie wiem, czy to ona runęła na ziemię, czy jakaś chmura czerwona. Płynę, porwany nurtami ludzkich łokci przez pożar tej krwawej chmury — jęk zgasłej suchotnicy gra mi... Owinęły mnie zgrzyty ludzkich jęków, chlupot krwi zagadał... Czasami słyszę za sobą jakiś głuchy trzask, widzę, jak czyjeś usta mamlą ostatnie przekleństwo.
Leżą tam wpółotwarte na ulicy, jak nieczytelna księga — zmiażdżą je kopytami, czy nie zmiażdżą?...

Raźniej, raźniej świeć, stróżu prosektoryjny! Musimy wszystką padlinę ludzką przy tej latarence bladej obejrzeć... Oczyma pijanemi wodzisz po mojej twarzy, a ręce kołyszą ci się, że latarka twoja, jak fala podpłynie i ucieknie... Podpłynie i ucieknie...