Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

piękno naszego stosunku, i słodycz wzajemnego poznawania. Tak? —
— Tak. —
— Ja ci, z mej strony, daję na to słowo uroczyste: że aż do czasu rozstrzygnięcia nie będę znał żadnej kobiety innej, żadnej. I żadnego snu, żadnego marzenia, prócz snu i marzenia o tobie. A ty? —
Milczała. Oczy jej były nieruchome i jakby zagasłe. Patrzała niemi w jakiś punkt nieistniejący długo i niezrozumiale. Nagle poruszyła się lekko i polotnie, podeszła znów blizko i szybko do niego, położyła mu dwie ręce na ramionach i wyszeptała:
— A jeśli nie dopełnię? — usta jej złożyły się do przedziwnego, dotąd mu zupełnie nieznanego uśmiechu, i drżały szybko choć nieuchwytnie. W oczach jej łopotał teraz lęk ukryty, i lśniły zuchwałe, nawet drwiące blaski. Tak była niezwykłą ta mieszanina lęku i zadrwienia, że Staliński pomyślał na chwilę, że ona z niego drwi. Zerwał się w nim na myśl tą wicher gwałtownego śmiechu i gniewu zarazem, szał od nowa buchnął mu do serca, i brwi mu się ściągnęły groźnie i stanowczo. Nie zdradzając najlżejszym ruchem swojego wzburzenia, wpił tylko w twarz jej rozpalone, rozgorączkowane oczy, i wyszeptał wolno, okrutnie:
— Wtedy zabiję cię! —
— Ty?! —
— Tak. —
— To już mnie kochasz? —
— A ty? —
— Może, może, może. —
— Ireno! —