Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Więc jak to się stało właściwie? — pomyślał i przystanął u okna.
Jak człowiek, którego wysłano w głuchą siedzibę przyzwyczaił się do braku książek i teatru, nowej myśli i nowej wiadomości, wygód życia i lepszego jadła, — wróciwszy nagle za głowę się chwyta w zdziwieniu, że czas długi mógł przeżyć bez kultury i piękna i wrażeń, — tak i Staliński zastygł w osłupieniu, kiedy znowu zobaczył Irenę.
Jak mógł żyć bez jej widoku — tak długo.
Oh! bo z dniem każdym stawała się piękniejszą. Zdawało się, że jej niezwykła uroda nie będzie nigdy w pełni rozkwitu, gdyż każdy, który ją zobaczył, mówił: ona będzie jeszcze piękniejszą. I mówił prawdę. Dzień każdy odnajdywał w niej nowy, cudowny szczegół­‑kwiat wspaniałej urody.
Kiedy Staliński, po pogrzebie ojca, urzędownie objąwszy bogate po nim dziedzictwo, objeżdżać musiał sąsiadów „gdyż tak było przyjęte“, jedną z pierwszych swoich wizyt skierował właśnie do dworu w Srokowie.
Był w ten dzień niezwykle znużonym, i cały przygnębiony niespodziewaną i ciężką swą stratą, i nie myślał całkiem o tych, do których jechał, zamknięty w sobie, chłodny i obojętny.
Tymczasem... Przyjęła go najpierw Irena. W długiej, domowej, fałdzistej szacie była tak miłą i ładną, i tak zarazem niezwykłą, że mimowoli się uśmiechnął i spojrzał uważnie w jej oczy.
Odpowiedziała mu spojrzeniem długiem i prawie pokornem, dziwnie mocno ścisnęła jego rękę, i powiedziała bardzo ciepło i bardzo serdecznie: