Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dokąd-że będzie tak? — szeptał do siebie — Kiedyż się zmieni to życie?
Dławiła go od dni kilku nieznośna melancholia. Wyżerała młodość serca monotonna praca, i gnębiła chwilowa niemoc twórcza. Potrzeba mu było słońca, swobody, wolnej przestrzeni, beztroskiego życia, potrzeba mu było oddawna, a oto... zmuszony od lat trzech samotnie iść przez życie zahartował się wprawdzie i wyćwiczył wolę, ale nie ukoił rwących pragnień serca, nie zdobył nawet względnej swobody życia.
— Niewola, wieczna niewola! —
— I dokąd? —
— Nie, psiakrew, nie dam się! Nie dam! Wezmę się w pazury woli, duszę zgwałcę, serce poranię a stworzę coś wielkiego! I będę wolny!
Zawstydził się.
— Więc chcę tworzyć — dlatego?
...Zwiesił głowę i wlókł się dalej w głuchem odrętwieniu. Czuł wielkie zmęczenie, ale nie miał ochoty ani zawrócić do domu, ani zajść do pierwszej po drodze kawiarni.
W pewnej chwili potrąciła go jakaś smukła kobieta, i wyrzekłszy: — przepraszam, — szybko przeszła dalej. Srebrny dźwięk jej głosu wpadł mu w uszy niby śpiew najczarowniejszy. Poderwał znagła głowę, i ujrzał jeszcze jej twarz gdyby twarz posągu greckiego, i oczy czarne, tajemne, kuszące. Przystanął na mgnienie zbudzony z głuchego odrętwienia, i uczuł jak silna fala krwi napełnia mu żarem serce. Drgnął poruszony i wyszeptał prawie półgłosem: