Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Ksiądz Jan Jaskólski.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

biłeś mi dolę moją, jak garnek gliniany — hańba i łzy chlebem mi były powszednim. A teraz umarła ta, z którąś mnie ślubem połączył, a która ci dzieci rodziła. Włosa na głowie ich nie tknąłem, krzywdy żadnej nie uczyniłem, bo one złem nie są, jeno ze zła urodzone. Poostawiam ci je z trupem matki, byś je pod dach swój wprowadził, a sam w świat odchodzę. Ręce zaprzęgnę do pracy i kark pod jarzmo schylę, byle nie patrzeć na srom życia mojego.
Ksiądz Jan Jaskólski słuchał chłopa, a słowa więzły mu w uszach, twardniejąc jak kamienie. Gdy zdołał się zdobyć na odpowiedź, chłopa już nie było w poko­ju, — zaglądało tylko przez okno widmo twarzy jego, a wiatr z gruszy otrząsał wyrazy:
— Weź, księże, dzieci swoje, bo pomorduję.
Jaskólski uląkł się nagle tej gruszy, że ludzkim głosem zagadała, i wydało mu się, że jeszcze chwila, a czarne powykręcane ramiona gałęzi wtłoczą się do pokoju i wniosą za sobą inną historję — historję samobójczyni.
Trząsł się przed temi wspomnieniami, a im dalej się w nie zagłębiał, tem bardziej bladły ich fizjonomje, a pozostawała