Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znowu, ale już w postaci szarpiącego nerwy koszmaru.
Twarz jej żółta była i pomarszczona, oczy wyschnięte, jak kałuża podczas spieki...
Kulała na jedną nogę, a podpierając się kijkiem, wyglądała, jak na obrazku czarownica, któremi straszą małe dzieci...
— Hihihi... hihihi... — trzęsła się od śmiechu. — Zaledwie kilka lat przeszło, a już ciało mi przegniło... Pamiętasz, jakeśmy spali razem?... Jakiś ty głupi był wtedy... Ojej alfons! Może mnie weźmiesz na łóżko? Zamknę cię spróchniałemi ramionami w uścisk, jak perełkę... Ale bo też i twoja perlistość się już starła... A takiś był świeży... hihihi... Nie lękaj się mnie robaczku! z jednego śmiecia jesteśmy... Tylko ty — tchórz, serdeńko... Patrz! ja otruć się zawsze mogę, bom z Solca i w djabła wierzę... A ty — co? Nie otrujesz się — nie, bo w nic nie wierzysz... Powiedz mi, dla czego wy tam w nic nie wierzycie?
Poty miałem na czole, jęk w uszach...
— Coś ty za jedna? — Hihihihi... już nie poznał... Kilka lat, a nie poznał... Oni tak wszyscy nie poznają... A przecie spali ze mną... Ilu ich się tam przewinęło...
Siadła przy mnie i rękę kładąc na moim czole, mówiła:
— Tyś dobry człowiek... prawda? a güte Mensch... co? hahaha... weź mnie do łóżka, bo mnie namiętność pali... Ojciec mi wczoraj nogę przetrącił i stłukł mnie