Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Deszcz spływał po nas całemi potokami... Błyskawice migotały co chwila, ukazując nam groby...
Woda chlupała pod nogami... Szukaliśmy wyjścia z cmentarza.
— Luczy! nie bój się — szeptałem...
Ona przyciskała się wtedy mocniej, i tak szliśmy przez rozmokłe chodniki, przez zimne wilgotne trawy, co chwila zawadzając się o jakiś krzyż stary, pomnik, lub gałąź.
Już, już, zdało mi się, trafiamy na dobrą drogę, — przyspieszałem pewnego kroku, gdy naraz pod nogami wyrastała nam kucza splątanego badyla, kuszcze, lub nagrobek.
I wydał mi się cmentarz nieobjęcie wielkim, rozrzuconym szeroko na przestrzenie... wszędzie groby i groby — nie do przebycia.
— Luczy! nie bój się — powtarzałem.
Znowu czułem jej uścisk, znowu darliśmy się przez jakieś twarde osty, darnie i łopuchy, znowu mieliśmy pod nogami napół rozwalone groby.
Coś zaskrzypiało i kołatnęło pod nogami... Cofnęliśmy się przerażeni... To spróchniały krzyż zastękał pod grzmotnięciem wiatru i runął u naszych stóp.
Widzieliśmy teraz poprzez błyskawicę, jak leżał rozdarty na dwoje, niby bolesne widmo ponurego strażnika grobów... Cal, pół cala bliżej, a byłby mi Luczy roztrzaskał.
— Nie bój się, nie bój się, Luczy! — szeptałem.
Zapłakała we mnie jakaś rzewność nad nią. Luczy przyciskała się do mnie, jak bezsilne dziecię, które