Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wiedziałem, że pan przyjdzie.
Milczałem ciągle.
Po twarzy jego przebiegały jakieś ponure cienie.
Zadrgały i zsunęły się... Oczy zbladły i wykrzywiły się, jak się wykrzywiają usta.
W głosie zadrżała jakaś niezmierzona, tajemnicza trwoga.
— A co jest najstraszniejsze — mówił — to ten fatalizm.
— Pan wie o tym? pan wie? — zawołał gwałtownie — że ja już pięć takich policzków otrzymałem. Pięciu przyjaciół i od każdego policzek! Każdy policzkiem zrywał... Jak z psem. Idź pan, idź pan! Jutro pan przyjdź, pojutrze... ale nie dzisiaj... Zrozumiałem pana... wiem wszystko... Jabym także wypoliczkował. — Jednak odejdź pan!...
Ująłem lekko jego dłoń i rzekłem:
— Uspokój się pan...
— Uspokoić? haha... I tamci to samo mówili... Fatalne! Podli! dzicy! Tfy!...

Plunął przed siebie, jakby w kierunku stojących tam pięciu przyjaciół... Obejrzałem się bezwiednie zdało mi się, że tam opluci stoją ci wszyscy „podli i dzicy“. I długo potym wycierałem na czole widmo tej rozprysłej śliny...