Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ale bo ty zaraz przeinaczysz wszystko i w żart obrócisz... A tobie naprawdę z tym do twarzy... Ogromnie cię lubię takim... Chodzisz tak..., chodzisz i wargi przygryzasz. A na twarzy bielutki jesteś jak lilja... Czoło ci się schodzi, schodzi. Nieraz myślę: „czy też on gumki ma w czole“? Powiedz mi, co zrobić, żeby być takim jak ty? Jabym ogromnie chciał, ogromnie...
— Powieś się!
Ożywił się...
— Naprawdę mówisz? I jabym wtedy naprawdę był takim, jak ty?
— Tak, Dyziu, miałbyś choć jedną chwilę podobną do mojej...
Posmutniał... Myśl, rzadki gość na jego twarzy, bruździła mu czoło, szła, szła... Drugi raz widziałem, jak pospadały z niego te bezmyślne uśmiechy — tam w ogrodzie, na chwilę, i teraz... Inny człowiek... Ktoś nieznajomy...
Naga, sztywna twarz, uwolniona z objęć kretynizmu, wynurzała się ze swej oprawy, jakby ktoś obcy wszystkie piętna z niej postrzepywał... Coś pozsuwało się, zastygało w niej... Jakieś umęczone bydlę... Człowiek zjawy gorączkowej...
Przeraziłem się...
— To ty?... ty?... mówiłem — taki ty?... Czemuś wcześniej mi tego nie powiedział?...
Dyzio nic nie mówił, tylko tkwił w jakiejś myśli groźnej, potężnej...
— Rzuć ją, bo cię zabije... — mówiłem. — Czyliż nie czujesz, że nie zniesiesz jej ciężaru?...