Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciństwie zasłyszanych bajek, djablice i upiory, psy śpiewające i o północy chichocące drzewa... Szczekały, wyły, na kęsy mnie szarpały.
Pękały o zmrokach brudne wrota piekieł, a sam czart wypuszczał przez nie udręki i chichoty. Na mnie szło, wszystko na mnie... „Szarpcie go“...
Dyzio szedł za pan brat z niemi i, uśmiechając się idjotycznemi oczami, wskazywał im drogę... „Tam, tam... do niego... Drugie piętro“... Rozsypywał je po podłodze, pod poduszkę układał... „Otoczcie go, okręćcie go, od Leny odgródźcie“.
To wszystko czynił on, Dyzio... nieszczęście litosną ręką pod dach sprowadzone... Klątwa natury... idjota...
Znienawidziłem go.
A precz odpędzić mocy nie miałem.
Czasami wżerałem się nienawistnemi oczyma w jego bezbrzeżnie tępe uśmiechy i czułem, że coś kurczy się we mnie — płakałem w sobie...
— Polip na ramionach litości wyrosły — formułowałem ironicznie.


∗             ∗

Nastał on dzień, nastał... „Jużeś mi niepotrzebny koteczku... Inny zajął twe miejsce...“
Nastał...
Bez scen, bez melodramatów... pocichutku...
Widziałem jak stali w oknie oboje... Różowe światło jej saloniku owijało ich twarze... Patrzeli w siebie, nie patrząc — samą ciał melodją — tchnieniem samym... Jak my wtedy...