Strona:Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gilberta, odsuwająca się jak najdalej od światła, słuchała z miną roztargnioną czułych słówek Rolanda; margrabina, w gronie kilku starych arystokratów i dwóch, czy trzech dam, które były pięknemi i młodemi za czasów nieboszczyka Ludwika Trzynastego, gawędziła swobodnie; pan domu wreszcie, siedząc przy stole pomiędzy dwoma gośćmi o twarzach nadwyczaj poważnych, wysłuchiwał cierpliwie uwag jakiejś sztywnej, czarno odzianej osobistości, zajmującej miejsce wprost niego.
Osobistością tą, godną oddzielnej wzmianki,był imćpan Jan de Lamothe, starosta paryski.Jegomość ten z wyschłą, żółtą twarzą, o rysach wydłużonych, z małemi oczkami, które żarzyły się jak para węgli pod pozbawione mi rzęs powiekami,o wąskich, chytrze uśmiechniętych ustach, o czole pobróżdżonem przez zmarszczki, ujawniające bardziej zaciętość, niż wysiłek umysłowy, nic nie miał w całej postaci takiego, coby na jego korzysć uprzedzało.
Nie był to zresztą człowiek zły. Zajmując się pilnie naukami ścisłemi, bywał szorstki, a częstokroć i niesprawiedliwy we wszystkiem, co się do studjów uczonych odnosiło, nie przenosił jednak tej zgryźliwości i gwałtowności do spraw dotyczących urzędu.
Imćpan Jan de Lamothe miał ton mowy kaznodziejski, gesta szerokie i uroczyste, i jeśli nie zawsze bronił spraw słusznych — jak o tem zaraz się przekonamy-bronił ich przynajmniej z dobrą wolą i przeświadczeniem o trafności swych sądów.
Na stole, przy którym siedział starosta z trzema towarzyszami, rozpostarty był wielki arkusz papieru. Na tym papierze Jan de Lamothe nakreślił figury astronomiczne i z palcem, wspartym na swem dziele, z okiem rozpłomienionem, ciągnął