Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zawsze jest dowódcą, gdy tymczasem reszta chłopców, to żołnierze.
— Dzięki Bogu, że on nigdy żołnierzem nie będzie, — rzekła panna Komelja. — Nie pochwalam wyjazdu naszych chłopców do tych Południowo-Afrykańskich legij. Ale na szczęście prąd ten minął i mam nadzieję, że tak szybko nie wróci. Przypuszczam, że cały świat się nareszcie ustatkował. Co do Meredithów, to mówiłam już niejednokrotnie i powtórzę raz jeszcze, że gdyby pan Meredith miał żonę, byłoby wszystko w porządku.
— W zeszłym tygodniu podobno odwiedził dwa razy Kirków, — dorzuciła Zuzanna.
— To także niema sensu, — rzekła panna Kornelja w zamyśleniu. — Uważam, że proboszcz nie powinien się żenić w swojej własnej parafji, bo traci przez to samo własny prestige. Lecz w tym wypadku nie wyrządziłoby to nikomu specjalnej krzywdy, gdyż wszyscy lubimy Elżbietę Kirk, a nikt specjalnie nie pragnie zostać macochą młodych Meredithów. Nawet dziewczęta z Góry nie palą się do tego. Elżbieta byłaby dla pana Mereditha wymarzoną żoną, gdyby on tylko chciał wpaść na ten pomysł. Najgorsze to, że ona jest nieśmiała, moja Aniu, a pan Meredith bywa zwykle tak zamyślony, że trudno go posądzić o podobne zamiary.
— Elżbieta Kirk jest bardzo miłą osobą, — rzekła Zuzanna, — ale jeżeli już mam pochwalać zamiar ożenienia się naszego pastora, to wybrałabym raczej dla niego kuzynkę Elżbiety, Sarę, która mieszka za przystanią i byłaby dla pana Mereditha żoną naprawdę przeznaczoną od Boga.