Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dopiero na plebanji od tej chwili, kiedy zamieszkał tam pastor Meredith ze swą rodzinę. Tak, stanowczo była to zasługa tamtejszych obecnych mieszkańców. W głuchych dotychczas pokojach rozbrzmiewał coraz częściej wesoły śmiech, od którego trzęsły się ściany i ponure sprzęty nabierały życia. Wszystkie drzwi stały zazwyczaj otworem, tak, jakby wewnętrzne życie plebanji i świat zewnętrzny podawały sobie przyjaźnie dłonie. Na plebanji Glen St. Mary panowała atmosfera uczucia.
Naogół parafjanie twierdzili, że pastor Meredith psuje swe dzieci. Zasadniczo mieli rację, bo pan Meredith w stosunku do swej dziatwy nie umiał utrzymać autorytetu. „Nie mają matki, biedactwa“, szeptał niejednokrotnie do siebie samego z westchnieniem, gdy któreś z dzieci okazało nieposłuszeństwo. Ale zasadniczo pastor Meredith nie znał dokładnie swych dzieci. Sam był marzycielem. Okna jego gabinetu wychodziły na cmentarz, a on całemi godzinami przechadzał się tam i zpowrotem w głębokiem zamyśleniu o nieśmiertelności duszy i nie zdawał sobie sprawy, że Jurek i Karolek bawili się w najlepsze u stóp pomników zmarłych metodystów. Od czasu do czasu przychodziło mu tylko na myśl, że dzieci nie wyglądały już teraz tak dobrze, jak za życia żony, lecz przypisywał winę ciotce Marcie. Poza tem całe niemal życie pastora Meredith‘a koncentrowało się w świecie książek, więc chociaż nie zawsze miał oczyszczone buty i ubranie, nie zawsze sma-