Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zawzięcie, podczas gdy Karolek zajęty był odszukiwaniem jakiegoś nowego gatunku robaków na brzegu strumyka. Wszyscy troje czuli się całkiem dobrze do chwili, gdy nagle zorjentowali się, że zmrok już zapada i że znajdują się wpobliżu ogrodu starego Bailey‘a. Karol cofnął się od strumyka i usiadł tuż obok dziewcząt. Wszyscy troje żałowali teraz, że nie wrócili wcześniej do domu, lecz żadne głośno tego nie wyjawiło.
Ciężkie aksamitne chmury, zabarwione purpurą zachodu zawisły nad doliną. Wiatr ucichł i dookoła panowała martwa cisza. W powietrzu wirowało tysiące maleńkich muszek i komarów, które zaczynały coraz bardziej dzieciom dokuczać.
Flora spojrzała bojaźliwie w stronę domostwa starego Bailey‘a i nagle krew jej zakrzepła w żyłach. Spojrzenia Karolka i Uny skierowały się również w tę stronę i obydwoje uczuli nagle zimny dreszczyk, biegnący przez plecy.. Bo oto pod rozłożystym dębem, na grobli porośniętej gęstą trawą wpobliżu ogrodu Bailey‘a ujrzeli coś białego, co zdawało się jeszcze bielsze w pomroce wieczoru. Młodzi Meredithowie skamienieli.
— To... to... jest cielę, — szepnęła Una wreszcie.
— Za... duże... na cielę, — odpowiedziała szeptem Flora. Miała w tej chwili wargi tak zeschnięte, że z trudem wymawiała pojedyncze słowa.
Karolek nagle otworzył szeroko usta.
— Idzie do nas, — wyjąkał.
Dziewczynki przerażone spojrzały raz jeszcze w tym kierunku. Tak, biała postać czołgała się po grobli, a przecież cielę tak się czołgać nie po-