Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

we wtorek, a trudno było przewidzieć, że przenieśli w tym tygodniu tę uroczystość na czwartek.
— Więc śpiewaliście tylko hymny?
— Tak, — wyszeptał Jerry, rumieniąc się nagle, — potem zaśpiewaliśmy „Polly“ na zakończenie. Flora prosiła, żeby zaśpiewać coś wesołego, ale nie chcieliśmy tem nikogo obrażać.
— Ten cały koncert był moim pomysłem, ojcze, — wyznała Flora, lękając się, że cała wina spadnie na Jurka. — Wiesz przecież, że dopiero trzy dni temu metodyści również urządzili koncert religijny w swoim kościele. Pomyślałam, że dobrze będzie ich naśladować. Tylko, że oni odprawili na początku nabożeństwo, a myśmy tego zaniechali, pamiętając jakie to kiedyś wywołało zgorszenie. Sam siedziałeś przy otwartem oknie i nie powiedziałeś nam ani słowa...
— Nie zwróciłem na to uwagi i dlatego w tem wszystkiem jest właściwie tylko moja wina. Ale dlaczego na zakończenie śpiewaliście taką głupią piosenkę?
— Nie myśleliśmy o tem, — mruknął Jurek, obmyślając już odpowiednią karę dla Flory. — Bardzo nam przykro, ojcze, naprawdę bardzo nam przykro. Ukaraj nas srogo, bo na to zasłużyliśmy.
Lecz pan Meredith nie myślał w tej chwili o karze. Usiadł przy biurku i począł gorąco przemawiać do swych pociech. Po godzinnej rozmowie dzieci ze skruchą przyrzekły, że więcej już takie rzeczy się nie powtórzą.
— Sami musimy się odpowiednio ukarać, — szepnął Jerry, gdy wchodzili na górę. — Jutro zwo-