Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

darunek. Oczywiście, że je włoży i to jak najprędzej, nim jeszcze ktokolwiek zdąży przyjść i odebrać te skarby. W ciągu sekundy naciągnęła pończochy na swe małe stopy i wsunęła na nie buciki Flory.
— Jestem ci ogromnie wdzięczna, — rzekła, — ale czy nie będą się na ciebie gniewać?
— Nie, zresztą, mnie to wcale nie obchodzi, — odparła Flora. — Myślisz może, że mogę patrzeć, jak ktoś marznie? Powinnam pomagać ludziom, bo jestem przecież córką pastora.
— A potem będziesz mi je chciała odebrać? U nas w przystani jeszcze długo będą mrozy, choć tu już będzie zupełnie ciepło, — zauważyła Lida z rumieńcem na twarzy.
— Nie, możesz je sobie zatrzymać. Nie myślałam inaczej, dając ci te buciki. Mam jeszcze drugą parę i kilka par pończoch.
Lida zamierzała pozostać trochę dłużej, aby pogawędzić o rozmaitych rzeczach z dziewczynkami. Teraz jednak pomyślała, że lepiej będzie pójść już, zanim ktoś ze starszych się zjawi i odbierze jej buty. Pożegnała się pośpiesznie i cichaczem wysunęła się przez bramę cmentarną. Gdy już uszła spory kawał drogi i była pewna, że nikt z plebanji widzieć jej nie może, usiadła przy drodze, zdjęła buciki i pończochy i włożyła je do koszyka po śledziach. Nie mogła przecież w takich pięknych trzewikach iść zabłoconą drogą. Trzeba je schować na święto. Żadna z dziewcząt w porcie nie ma takich ślicznych czarnych pończoch i takich zgrabnych, prawie nowych butów. Lida była już zaopa-