Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bonie, a pastor metodystów podobno zupełnie nie jest kaznodzieją. Na szczęście ja go nigdy nie słyszałam.
Od chwili swego ślubu panna Kornelja miała mniejszą pogardę dla mężczyzn, ale ciągle jeszcze lekceważyła metodystów.
— Nigdy nie miałam zaufania do metodystów — mówiła dalej, — a pan Meredith również doszedł do wniosku, że lepiej się trzymać od nich zdaleka. Coprawda mógłby być dla nich mniej uprzejmy. Niepotrzebnie znalazł się na srebrnem weselu Jakóba Drew i przez to potem miał wiele nieprzyjemności.
— A o co chodziło?
— Pani Drew prosiła go, aby pokroił gęś, bo Jakób Drew nigdy sobie nie mógł z tem dać rady. Pan Meredith zabrał się do dzieła z zapałem i jednym niefortunnym ruchem zrzucił kawałek tłustej gęsiny na kolana pani Reese, która przy nim siedziała. Nie zmieszał się wcale, tylko rzeki sennym głosem: „Pani Reese, zechce pani łaskawie położyć to udko zpowrotem na talerzu?“ Pani Reese z pozornym spokojem spełniła prośbę, ale musiała być wściekła, bo miała na sobie nowiutką jedwabną suknię. Najgorsze to, że przecież ona jest metodystką.
— Jednak całe szczęście, że ci wszyscy, którym Meredithowie się narazili należą do metodystów, — ciągnęła panna Kornelja. — Dwa tygodnie temu najstarszy syn pastora, Jerry, przyszedł na nabożeństwo metodystów i usiadłszy obok starego Williama Marsha, zapytał: „Czy pan się dzisiaj