Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W walce tej nie stosowano się do żadnych prawideł. Każdy walczył, jak chciał i każdy, jak chciał, odpierał atak przeciwnika. Władek walczył z zapałem i z jakąś dziką radością, a Dan z trudem dotrzymywał mu placu. Sama walka trwała niedługo, Władek nie zdawał sobie dokładnie sprawy z tego, co czynił, bo wzrok zasłoniła mu krwawa mgła i zorjentował się dopiero, gdy klęczał na powalonem ciele Dana, któremu z nosa, o zgrozo! — ciekła krew.
— Masz już dosyć? — indagował przez zaciśnięte zęby.
Dan pokornie skinął głową.
— Moja matka nie pisze bzdur?
— Nie.
— Flora Meredith nie jest kogucią matką?
— Nie.
— Ja nie jestem tchórzem?
— Nie.
Władek miał ochotę zapytać:
— A ty jesteś kłamcą? — lecz litość zwyciężyła i nie chciał już więcej upokarzać Dana. Zresztą krew była taka okropna!
— Możesz pójść, — rzekł po namyśle.
Rozległy się głośne oklaski chłopców, a kilka dziewcząt płakało. Były przerażone. Już niejednokrotnie widziały, jak uczniowie walczą ze sobą, lecz żaden tak zawzięcie nie walczył, jak Władek. Myślały, że zabije Dana. Teraz, kiedy wszystko już minęło, poczęły głośno szlochać, z wyjątkiem Flory, która stała podniecona na uboczu.
Władek nie czekał na gratulacje. Wybiegł