Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zmasakruję twoją wstrętną gębę, — obiecywał Dan.
Władzio zadrżał, nie tyle ze strachu przed przeciwnikiem, lecz z obrzydzenia i pogardy. Ale głowę podniósł wysoko i śmiałym krokiem wszedł do klasy. Flora wsunęła się za nim. Ze wstrętem myślała o pojedynku Władka z tym niemiłym chłopakiem. Boże, jakiż on był dzielny! Miał pojedynkować się o nią, o nią, Florę Meredith, miał ukarać jej napastnika. Musi zwyciężyć, takie oczy wróżą zwycięstwo.
Lecz ufność jej w zwycięstwo przygasła nieco przed wieczorem, bo Władzio przez resztę dnia był dziwnie spokojny, lecz przygnębiony.
— Gdyby to był Jim, — wzdychała do Uny, gdy siedziały obydwie przed pomnikiem Eljasza Pollocka. — On tak świetnie walczy, załatwiłby się z Danem w jednej chwili. Władzio nigdy jeszcze nie miał pojedynku.
— Tak się boję, że będzie ranny, — westchnęła Una, która nienawidziła wszelkich pojedynków i nie mogła zrozumieć zachwytu Flory.
— Nic mu się nie stanie, — rzekła Flora z pozorną obojętnością. — Przecież nie jest mniejszy od Dana.
— Ale Dan jest o wiele starszy — przekonywała Una. — Prawie o cały rok.
— Dan także się nigdy nie pojedynkował — uspokajała ją Flora. — Mam wrażenie, że straszny tchórz z niego. Nie przypuszczał, że Władzio zgodzi się na pojedynek. Och, gdybyś widziała twarz Władka, jak patrzył na Dana. Uczułam nagły