Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nikt, — odparła Flora szeptem.
— Kłamiesz. Mnie nie kłam! Kto cię tu przysłał? Na pewno nie twój ojciec, bo to człowiek wiecznie nieprzytomny, nie przysyłałby cię po to, czego sam nie może dokonać. To pewno sprawka którejś ze starych panien, co?
— Nie, — ja — ja przyszłam sama.
— Masz mnie za idjotę?! — ryknę! Norman.
— Nie — myślałam, że pan jest gentlemanem, — rzekła Flora słabym głosem, oczywiście bez żadnej ubocznej myśli.
Norman podskoczył na krześle.
— Opamiętaj się. Nie chcę słyszeć ani słowa więcej. Gdybyś nie była taka mała, nauczyłbym cię, jak się masz zwracać do mnie. Gdybym chciał mieć do czynienia z księżmi, sam bym po nich posłał. Nie chcę ich znać, rozumiesz? Teraz wynoś się, wycieruchu!
Flora cofnęła się. Chwiejnym krokiem zeszła ze schodów werandy, wyszła poza bramę i skierowała się na drogę. W połowie drogi opuścił ją lęk i opanował gniew nieprzezwyciężony. Nim jeszcze weszła na boczną ścieżkę, gniew począł się wzmagać coraz bardziej. Norman Douglas rozniecił w jej duszyczce płomień przekory. Zagryzła wargi i zacisnęła dłonie. Wrócić do domu! Nie! Ona pójdzie zpowrotem i powie temu staremu idjocie, co o nim myśli, pokaże mu, o, pokaże! Wycieruch, patrzcie państwo!
Bez wahania zawróciła i poczęła iść w przeciwną stronę. Weranda była pusta, a drzwi do kuchni zamknięte. Flora otworzyła drzwi bez pu-