Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

glądając ponad jej główką w oczy męża, prosili słabym głosem:
— Pamiętaj o niej, John. Ona jest taka mała i delikatna. Tamci potrafią sobie wszystko w życiu wywalczyć, ona jest słaba. Och, John, pamięta o niej, nie oddalaj jej od siebie.
Były to niemal jej ostatnie słowa z wyjątkiem tych kilku niezapomnianych, które wypowiedziała wprost do niego. I to było właśnie to dziecko, które pani Davis chciała mu zabrać. Siedział sztywno wyprostowany na krześle, spoglądając już całkiem przytomnie na gościa. Mimo przydeptanych nocnych pantofli, mimo zniszczonego szlafroka, wiało w tej chwili od pastora taką godnością, że nawet pani Davis uczuła się nagle zmieszana.
— Serdecznie pani dziękuję za dobre chęci, pani Davis, — rzekł pan Meredith łagodnie, — lecz niestety, nie mogę pani oddać mego dziecka.
Pani Davis patrzała nań zdziwiona. Nigdy nie przypuszczała, że będzie śmiał jej odmówić.
— Dlaczego, panie Meredith? — zawołała po chwili. — Pan widocznie o... o czemś innem myślał. Powinien się pan zastanowić, bo taka okazja nie często się trafia.
— Niema się nad czem zastanawiać, łaskawa pani. Wszystkie okazje na świecie powinny być wyzyskiwane, z wyjątkiem tej, jeżeli idzie o miłość ojcowską. Jeszcze raz pani serdecznie dziękuję, lecz naprawdę nie mam się tu nad czem zastanawiać.
Rozczarowanie rozgniewało panią Davis do tego stopnia, że poczęła już tracić zwykłą swą równowa-