Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mówiła Mary. — Poprostu skompromitowałyście waszego ojca.
Una nie odzyskała już humoru przez resztę wieczoru, tylko Flora zapatrywała się na całą sprawę dość pogodnie. Poza tem miała plan, dzięki któremu wszystko musiało się jakoś ułożyć. Postanowiła więc nie martwić się tem, co było, lecz używać do syta swobody i radować się wraz z innymi. Jim udał się na połów ryb, a Władzio, zbudziwszy się na chwilę ze swego zamyślenia, począł opowiadać treść przeczytanej nie dawno książki. Mary słuchała jego opowiadań z uwagą. Mimo dziwnego lęku, jakim przejmował ją zawsze Władzio, ogromnie lubiła jego opowiadania. Wczoraj właśnie przeczytał jakąś baśń o dziewczynce, która dostała się do nieba i błądziła w tamtejszych lasach, pełnych kwiatów i śpiewających ptasząt.
— Nigdy nie przypuszczałam, że w niebie są lasy, — rzekła Mary z głębokiem westchnieniem. — Myślałam, że tam są tylko ulice, ulice i ulice.
— Oczywiście, że muszą być lasy, — rzekła Nan. — Mamusia i ja nie mogłybyśmy żyć, gdybyśmy nie miały drzew dokoła. Poco by ludzie się tak garnęli do nieba, gdyby tam nie było ani odrobiny zieleni?
— Miasta są tam także, — mówił miody marzyciel, — piękne, wspaniale miasta, o domach zabarwionych kolorem zachodzącego słońca, z szafirowemi wieżami i świątyniami ze strzępów tęczy. Wszystko jest zbudowane ze złota i diamentów, całe ulice diamentowe, połyskujące w słońcu. Na