Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie myślałam, że będziecie zaprzeczać po tem wszystkiem, jak mnie samą odwodziłyście od kłamstwa, — rzekła. — Co z tego, że wy się zapieracie? Wszyscy już o tem wiedzą. Widzieli was państwo Clow. Niektórzy mówię, że parafjanie przestana przychodzić do kościoła, coprawda ja w to wątpię. Przyjemniaczki z was.
Nan Blythe wstała i otoczyła ramionami Florę i Unę.
— Mary Vance, nie pamiętasz jakie one były dla ciebie dobre, gdyś umierała z głodu w szopie pana Taylora, — rzekła z wyrzutem. — Ładnie okazujesz swą wdzięczność!
— Właśnie, że jestem wdzięczna, — odparła Mary. Przekonałabyś się, gdybyś słyszała moją rozmowę z panem Meredithem. Poza tem starałam się wytłumaczyć je przed mieszkańcami Glen. Wyjaśniałam im, że przecież nic się strasznego nie stało, jeżeli nawet dziewczęta sprzątały mieszkanie w niedzielę.
— Ależ to nieprawda, — zaprotestowała Una. — Myśmy sprzątały w poniedziałek, prawda, Flora?
— Naturalnie, — przytaknęła Flora z błyszczącemi oczyma. — Mimo deszczu poszłyśmy do szkoły niedzielnej, ale nikogo tam nie było, nawet Abraham się nie zjawił, chociaż udaje takiego pobożnego.
— Deszcz padał w sobotę, — rzekła Mary, — w niedzielę była piękna pogoda. Nie poszłam do szkoły niedzielnej, bo mnie strasznie ząb bolał, ale wszyscy tam byli i przechodząc widzieli, jak trzepałyście dywany na cmentarzu.