Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stały nikogo i nikt się jakoś nie zjawiał. Zaczekały do jedenastej, poczem wróciły do domu.
— Zdaje się, że i w szkole metodystów niema nikogo, — zauważyła Una.
— Całe szczęście, — mruknęła Flora. — Przykro by mi było pomyśleć, że metodyści mimo deszczu poszli do szkoły, podczas, gdy prezbiterjanie boją się wytknąć nosa z domu. Ale jakoś i w kościele niema nikogo, może dzisiaj będzie nabożeństwo po południu.
Una zabrała się do zmywania talerzy, co zresztą robiła już całkiem składnie dzięki wpływowi Mary Vance. Flora zamiotła podłogę i obrała kartofle do obiadu, kalecząc sobie palce.
— Chętniebym zjadła dzisiaj na obiad jeszcze coś oprócz baraniny, — westchnęła Una. — Strasznie mi zbrzydło to mięso. Blythe‘owie nigdy baraniny nie jedzą, a my jeszcze nigdy nie mieliśmy puddingu. Nan twierdzi, że Zuzanna umarłaby, gdyby nie było puddingu w niedzielę. Flora, dlaczego u nas jest inaczej, niż u wszystkich ludzi?
— Wcalebym nie chciała, żeby miało być tak samo, — zaśmiała się Flora, bandażując skaleczone palce. — Wolę być taką, jaką jestem, to stanowczo ciekawsze. Joasia Drew jest doskonalą gospodynią tak samo, jak jej matka, ale czy chciałabyś być tak głupia, jak ona?
— W naszem gospodarstwie niema porządku, przynajmniej tak twierdzi Mary Vance. Podobno ludzie mówią, że panuje u nas wielki nieład.
Flora nagle wpadła na pomysł.
— Musimy posprzątać, — zawołała. — Weźmiemy się do tego zaraz jutro. Na szczęście ciotka