Strona:Lucjan Szenwald - Z ziemi gościnnej do Polski.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A czasem jako diament przezroczysty,
Jako łza szczery, świeży jako rosa,
Cierpki a jędrny, twardy i odporny,
Jako ta sławna północna jabłonka,
Co się na zimę ubiera w futerko
Szronu, i jabłka rodzi kryształowe.

Widziałem chłopca: biegł z ogrzanej chaty
Na iskrzące się od mrozu powietrze,
Z roześmianą i gorejącą twarzą,
W koszuli śmiało rozpiętej na piersi,
I gonił w śniegu zadyszaną, w ponsach
Dziewczynę — mak zimowy, perłę zdrowia.
Widziałem starca: stuletniem ramieniem
Podźwigał cedry, był to dobry cieśla,
I pracował za trzech, i klął za czterech,
Pił za dziewięciu, bajał za dziesięciu,
I prawnukom dłoń do strzelby sposobił.
Widziałem kopalń przepaście — tam człowiek,
Parą stwardniałych rąk wczepiony w skałę,
Wznosił nad sobą zamki z antracytu.
I piekła fabryk o murach spękanych
Od ognia — także widziałem. Pociski
Lśniły się stosem szlifowanych ampuł,
Nabitych gniewem, miłością, wysiłkiem,
Znojem, pogardą głodu i zmęczenia,
Mocą i męką, i dumą, i śmiercią.
Sybirze! Bywaj zdrów! Twój lud, przyrodę
Nauczyłem się cenić — i odjeżdżam
Nie bez robaka w sercu, nie bez tego,
Że nieraz w tajni zatęsknię po tobie.
Jadę i chwiejny zielony widnokrąg
Zarzuca na mnie coraz dalsze pętle,
I naprzód wiedzie, a wstrzymuje niby.
Jadę — i nagle w całym majestacie
Objawia mi się potęga tej ziemi,
Jej nieprzebrana, życiodajna głębia.