Strona:Lucjan Szenwald - Utwory poetyckie.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tylko zgrzytnęła głucho.
Nie miał daru słowa,
Ale to, co powiedział, zadźwięczało w ciszy.
On cale woje życie przemyśla od nowa,
On dojrzewa, on myślą widzi, sercem słyszy,
On postanawia, on z tej drogi nie zawróci.
Wszędzie są ludzie bici, gnębieni i szczuci,
Wszędzie człowiek przed słabszym człowiekiem ucieka,
Wszędzie upokorzone jest imię Człowieka,
Spodlone imię Pracy, shańbione — Miłości,
Wszędzie Chytrość do władzy prawo sobie rości,
Wszędzie Potęga drzemie, siebie nieświadoma,
I lamentuje Rozpacz językami stoma.
Ale na wstędze dziejów, w przeszłość rozpowitej,
Są napisy, których nóż fałszerza nie zdejmie!
Niezapomniane lata, kiedy w polskim sejmie
Szara sukmana obok delii złotolitej
Radziła o naprawie Rzeczypospolitej.
Syn szewca, komunista — on miał w rodowodzie
Kilińskich! I w walecznej narodu przeszłości
Szukał zadatków nowej i świetnej przyszłości.
Radował go zwycięski lud-olbrzym na wschodzie.
Co poznał swoją drogę. On widział zaczyny
Świata nowego w Związku Rad: sękata bryła
Gwiaździsty plan kryształu z siebie wyiskrzyła.
A na niej drżały na wpół zdarte pajęczyny
Przesądów, przywar, łajdactw, zastarzałych głupot.
Jego rozgrzewał gniewny stóp ludowych tupot,
Prawda, pisana ogniem na bander czerwieni,
I ludzie, ludzie, ludzie, walką połączeni.
Nie zlęknie się katowskich kleszczy i toporów,
Kogo święty Wolności błogosławił poryw.
Pod szubienicą głowę podniesie zuchwałą.
Kogo w boju Swobody tchnienie owiewało.