Strona:Lucjan Szenwald - Scena przy strumieniu.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

orszak z rozwianym, postrzępionym włosem:
praca, za którą sumieniem się płaci,
jazda pociągiem wśród piachów i sosen,
pośród osypisk i błot ; drobne twarze
kolegów, słońce, Bogdan przy filarze,
brzmiąca miedź własnych słów — głowa się kręci!
i znowu: z Czarnym Człowiekiem spotkanie,
uliczka, cienie, kroki, bluszcz na ścianie,
bezsenność, duszny obłok niepamięci,
tułaczka, drogi kołujące mgliście,
zgubione w cieniach i zielonych światłach,
i pnie szczerbate, i gałęzi natłok,
a potem tylko liście, liście, liście,
i krzyk w gęstwinie głuchej: wszystko razem
zalało mózg, jak rzeka rozszalała,
nerwy stargało czerwonem żelazem,
i wycieńczyło, i objadło z ciała,
i krew blademi wysączyło usty,
że Andrzej stał się bezcielesny, pusty,
i był, jak wiotka śród pni pajęczyna,
którą przelotny wiatr igraszki wszczyna,
śmieje się z niej, i nawylot śwista:
sama — bezbarwna, wątła, przezroczysta;
lecz barwa ognia, godzina śródnocną,
las nasycając odblaskami łuny,
zamienia nitki jej w płonące struny,
na których zagrać — a ptaki się ockną

Taki był Andrzej w chwili, gdy nasiąkał
urokiem, który przepływał przez serce,