Strona:Lucjan Szenwald - Scena przy strumieniu.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

milkła rozmowa, gasł wesoły nastrój.
Tak wiatr jesienny daje znak pierzastej
ciżbie śpiewaków: cyt!

Coraz niechętniej,
coraz wzgardliwiej, zimniej, obojętniej
witali twarz znajomą — i bez przyczyn
wyraźnych, może blaskiem, który mignął
w drzewach, lub ziemi głosem tajemniczym
zaklęci, chłopcy, jak na dany sygnał,
odsunęli się.
Andrzej został wtyle,
usiadł i suche począł rwać badyle,
bezmyślnie, potem wstał i poszedł boso
w gęstwinę leśną — gdzie oczy poniosą.

Pochylają się z góry nadół
setki rdzawych klonowych rąk.
Coraz więcej zgniłych mokradeł,
coraz więcej bagnistych łąk.

Od tych pni, które kołtun porósł,
do srebrzystych i wąskich brzóz,
przeskakuje ognik raz po raz,
jakby wiatr lasem gwiazdę niósł.

Mrok się pogłębia, las gałęzie gmatwa.
Czy to głos dzierzby? Zabłąkany promień
umiera w gęstwie i coraz ogromniej
drzew uduszonych rośnie miazga martwa.