Strona:Louis de Rougemont - Trzydzieści lat wśród dzikich.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

prosiłyśmy ojca, by nam pozwolił spędzić wieczór na lądzie i przypatrzyć się gniazdom żółwim. Biedny ojciec pozwolił nam popłynąć na ląd, pod opieką ośmiu ludzi, którzy także mieli tam jeszcze coś do czynienia.
Znalazłyśmy naturalnie na wyspie dużo rzeczy, które nas zajęły i czas ubiegał szybko. Z przypływem morza nadpłynęły wielkie żółwie i zaraz silnemi łapami kopały sobie doły w piasku i tam składały od dwunastu do czterdziestu jaj. Bawiło nas bardzo zbieranie tych jaj i przypatrywanie się żółwiom, tak dalece, iż tem zajęte zeszłyśmy na czas jakiś z oczu naszych majtków i nie zauważyłyśmy, iż czas zaczął się zmieniać.
Gdyśmy się wreszcie odnaleźli, było już około północy, chociaż noc ciemna nie była, ale nasi ludzie powiedzieli, że nie było bezpiecznie puszczać się łodzią na morze do statku, oddalonego o mil kilka, a ponieważ miałyśmy wielkie płaszcze, postanowiono zostać na wyspie póki się czas nie poprawi. Rozpalono więc ognisko i przebyliśmy przy niem noc całą.
Mieliśmy nadzieję, że nazajutrz będzie pogoda, ale nad ranem gdyśmy wszyscy spoglądali na wzburzone morze, wicher dął z całą siłą, a około godziny dziesiątej, wybuchła prawdziwa burza. Wszyscy nasi marynarze, pomiędzy którymi był tylko jeden biały, wyrzekli jednomyślnie, iż niepodobna płynąć teraz w tak małej łodzi, chociaż okręt, kołyszący się na kotwicy, widzieliśmy dobrze.
Byłyśmy w prawdzie bezpieczne na wyspie, ale statek powinien był wypłynąć na pełne morze. Nasi ludzie spoglądali z niepokojem, co ojciec uczyni. Bied-