Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/096

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

narazie nie marzę, bo i utrzymać byłoby niemożliwem i nie byłbym w stanie obsłużyć wszystkich sam jeden. Z 200 chorymi przy pomocy Najświętszej Matki jeszcze dam sobie radę i sam, ale więcej trudno. Et głupstwo zresztą to wszystko, byleby prędzej mieć schronisko, a jak takowe już stanie, to wtedy ex re consilium.
Może Ojciec będzie niekontent, że znowu w moim liście żale i utyskiwania, nie moja w tem wina, chciał Ojciec, żebym Mu przysłał stąd więcej wiadomości, więc przysyłam, a że tem chata rada czem bogata, zatem i żale się tu wplątały. Nie ręczę, czy przyszły list do Ojca, jeżeli Pan Bóg da doczekać, obejdzie się bez opisania jakiego kłopotu, narazie jednak już dość tego.
W tej chwili przypomniałem sobie rozmowę jednego z naszych misjonarzy z jakimś Malgaszem, która może Ojca nieco rozerwie. Trzeba Ojcu wiedzieć, że Malgasze patrzą na roślinność okiem zupełnie bydlęcem. Wszystko, co może się jeść, to ich obchodzi i chętnie takie rośliny sadzą. Taka zaś roślina, którą jeść nie można, choćby to był niewiedzieć jaki cudny kwiat, w oczach Malgasza żadnej nie ma wartości. Otóż razu pewnego, jeden z naszych misjonarzy polewał grządkę kwiatów, którą miał przy swojem mieszkaniu. Nadchdzi na to jakiś Malgasz i po zwykłem przywitaniu, w ciągu rozmowy mówi z pewnem zdziwieniem i pogardą zarazem: »Nie szkodaż to sił i pracy sadzić takie kwiaty i do tego codzień polewać, wszak tego jeść nie można, któżby dbał o to. Trzeba być Europejczykiem (wazaha) żeby takiemi rzeczami się zajmować«. Na to tak mu misjonarz odpowie-