Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/094

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kiego? pytam, pokazując mu łój. On mówi: »Ależ niech mój Ojciec zobaczy, to nic przecie brudnego, to tłustość« — i bardzo go to zdziwiło, żem mu kazał drugi raz wymyć szklankę, ja zaś nie wiedziałem sam narazie, czy on udaje głupiego, czy w samej rzeczy jest tak głupim, aż dopiero potem dowiedziałem się, że wogóle u Malgaszów tłustość to taki specjał.
Kościół i mieszkania chorych poprawili nieco, dodając trochę dachówek; ślady po tej nawałnicy, o której Ojcu pisałem przedtem, zostały porządne, ale o naprawie, nie mówię już gruntownej, ale o większej przynajmniej niema co i myśleć. Sam prosiłem X. Superjora, żeby tego nie robił, chyba, żeby chciał za jakie inne pieniądze to zrobić a nie za te, które dla mnie przez Ojca z kraju przychodzą, bo to się nie opłaci, ta stara rudera pochłonełaby nie wiem wiele, a pożytku mało. Wolę zatem zbierać pieniądze, żeby prędzej móc wybudować schronisko, o którem marzę dniem i nocą. Mszę św. odprawiam już w kościele, nie w swojem mieszkaniu, ale Pan Bóg raczy wiedzieć, jak to długo potrwa. Ej, żebym to ja tak mógł, jak nie mogę, cobym ja dał za to; opisać Ojcu tego nie potrafię co się we mnie dzieje na widok tego, czego codziennym jestem świadkiem. Ciągle przychodzą do mnie trędowaci i nie proszą, ale błagają o przyjęcie ich do tej obrzydliwej jamy, czy jak to nazwać nie wiem, którą tytułują schroniskiem trędowatych, a mnie dyrektorem tego schroniska. Muszę odmawiać, bo utrzymać nie mam za co. Trędowatych zewsząd wypędzają, oni żebrzą przy drogach (przy ścieżkach właściwie, bo przejechać temi ścieżkami