Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/013

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nęliśmy prędko; naraz 21 listopada 1898 r. nad ranem, ledwo się rozwidniać poczęło, usłyszeliśmy ogromny zgrzyt, trzask, dało się czuć raptowne wstrząśnienie całego statku, a potem zupełny spokój: stoi statek jakby był domem murowanym, zagrzęźliśmy na podwodnej koralowej wyspie, jak Ojcu z morza pisałem. Dobrześmy się wryli, bo okręt szedł całą siłą pary. Wszystkie starania i zabiegi, cała siła pary nic nie pomogły, ruszyć się nie było sposobu. Dopiero wyładowano po kilku dniach wszystko, co było tylko na statku, nawet kotwice i łańcuchy, oprócz bagażu pasażerów, wtedy dwa silne angielskie parowce z trudnością wyciągnęły nas na głęboką wodę. Nurek angielski opatrzył statek i powiedział, że wcale nie jest uszkodzony; wtedy znowu zaczęto zwozić z brzegu wyładowane towary i napowrót ładować. Ta operacja trwała trzy dni i trzy noce. Po skończeniu ładowania 2 grudnia 1898 r. ruszyliśmy dalej. Za wydostanie statku ze skały, wyładowanie i naładowanie, kompanja, do której należał statek, zapłaciła, jak nam mówili oficerowie okrętu, 20.000 franków. Cały ten czas, cośmy stali na skale, był nieznośny; pasażerowie znudzeni i zniechęceni, wciąż narzekali i łajali, załoga (wcale nieliczna) zmordowana do upadłego, klęła na czem świat stoi. Biedny kapitan nie śmiał nikomu w oczy spojrzeć, tuszował jak mógł, ale to nie szło.
Z początku przez dzień lub dwa, rozrywką dla pasażerów byli czarni malcy, przybywający gromadkami z brzegu na swoich lub jakichkolwiek czółnach. Nie wierzyłem własnym oczom, bo nie przypuszczałem nawet, żeby człowiek mógł tak