Strona:Liryka francuska. Seria druga.djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ludzkość w próżnej goryczy starzeje bez wiary;
Myśl o bóstwach, co wieczne być śniły nadzieją:
Ich kadzielnice rdzawe mgłą dziś jeno wieją,
A ołtarze haftuje srebrem pająk szary.

Myśl o narodach padłych. Były wielkie. Twoja
Rasa lazurem chwały swe lilie poiła,
Lecz króle podłe dały, gdy z nich spadła zbroja,
Że w zbrukanych sztandarach brat brata zabijał.

Czerw z dojrzałych owoców toczy marmur łona;
Myśl o kochankach, których sny były tak dumne:
Kiedy na drzewie ryli wspólne swe imiona,
Znacząc pod korą wieko na swą własną trumnę.

Jękliwym dźwiękiem rogu pasterz z blizkiej wioski
Zwołuje z łąk skoszonych trzodę zabłąkaną.
Ty, wobec wielkiej słońca zachodniego troski,
Myśl o tych słońcach, które więcej nie powstaną.

I podczas gdy surowa noc w niebieskiej dali
Wbija w całun przeszłego dnia swój szereg złoty
Gwiazd, stokroć okrutniejszych od ćwieków Golgoty,
Ty, — zdala skał zgładzonych wieczną pracą fali,

Zdala swarliwych wiatrów i grzmiącego morza, —
Unieś, — idący smutnie w swoich dróg zawiłość,
Kędy cel kij pielgrzymi znaczy śród rozdroża, —
Ciszę serca, które ci nawiedziła — miłość.