Strona:Liote.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 220 —

— Pójdziemy?
— Żeby już rychlej.
Ona życzliwie się do niego uśmiecha.
— Nasiedzimy się jeszcze na placu, do wieczora.
Drzwi w pierwszej izbie zaskrzypiały, stanął w nich człeczyna mizerny, licho odziany, w wypłowiałym paltociku letnim.
Joanna, nie ruszając się z miejsca, nie zmieniając nawet położenia wspartej na dłoni głowy, może go widzieć. I przygląda się uważnie, jak on stąpa nieśmiałym, skradającym się krokiem, jak zatrzymuje się u progu ich izby, jak kłania się siedzącym przy stoliku Agnieszce i Dominikowi wprzód, potem jej. Dlaczego ma podniesiony kołnierz od palta?
— Albo sprzedał koszulę, albo ma czarną, jak święta ziemia, i wstydzi się — pomyślała. — Boże, Boże — jak on dziś wygląda.
Nędznie w istocie wyglądał. Jego smutna mina, wystraszone oczy, wychudłe policzki, szara jakaś, zielonkawa cera — wszystko to wymownie świadczyło, że mu źle jest bez niej, że bieda mu dokucza teraz, gdy nikt o nim nie pamięta, że się zaniedbał, opuścił.
Nie przemówili do siebie ani słowa. Piotr