Przejdź do zawartości

Strona:Liote.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 153 —

by z własnej jej głowy, nie zzewnątrz, od ust obcych — szło.
Dawnoż ja bez dachu? — powtórzyło jakieś echo żałosne, niby pisk i poświst tego wiatru, co nocą, od rzeki rwąc, między domy się zapędził, po placu latał, wkoło straganów się kręcił, raz wraz to o deskę, źle umocowaną, to o blaszane daszki postukując.
Niby niedawno, a zdaje się, że już życie upłynęło, drugie życie całe od tej chwili — gdy dom swój, kąt swój postradała.
I zwracając znów oczy do twarzy stróża, rzekła przyciszonym, ale spokojnie i nieskargliwie brzmiącym głosem:
— Wczoraj — wypędził mnie.
— O! — podjął. — Kto? Mąż?
Milczała.
Jan podniósł się, powyglądał chwilę oknem, naciągnął potem swe rękawice futrzane i chwyciwszy grackę do wygarniania śniegu z wklęśnięcia szyn, zbierał się ku wyjściu.
— Gadu, gadu, a robota śpi — odezwał się też więcej do siebie, niż do niej. Coś prószyć zaczyna, śnieg czy sadź z mgły tej opada. Czas podły.
W istocie nic nań pilnego nie wołało,