Strona:Liote.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 151 —

i coraz głębiej wsiąkającym ciepłem ożywiona, fizycznie miłemu uczuciu poddająca się, uspokojona jakoś odrazu i do głębi, uśmiechnęła się Agnieszka — jak dziecko po płaczu — do Jana, patrzącego na nią dobrodusznie i poczciwie. Sam się też roześmiał.
— A co przydała się budka?
— O — i jak. Że ja jeszcze żywa, to mi nawet dziwno — odparła. — Toć całą noc nie pod dachem.
— Takem ja myślał — rzekł Jan, nie okazując zdziwienia. — A gdzieżeście siedzieli bez noc?
— Dwie nas było — mówiła zwolna. — Wlazłyśmy pomiędzy stragany, tam na dole, gdzie targ, nieopodal rzeki. Zrazu było nienajgorzej, bo od wiatru dobrześmy były osłonięte; przytuliwszy się jedna do drugiej, możnaby jako tako do rana wysiedzieć i nie koniecznie zamrzeć ze zimna. Ale tamtej naprzykrzyło się i jakoś wprędce po północy poszła.
— I gdzie poszła?
Agnieszka milczała, oczu jednak nie kryjąc.
No tak — począł się Jan domyślać — jeśli niestara... Trafił się onej jaki znajomy