Przejdź do zawartości

Strona:Liote.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 144 —

i zaraz się pojawiły chłopaki od gazet — i stara warjatka z tej tu ulicy, co jak ją dzieci własne spierą za jej mamrotanie ustawiczne a na ulicę wypędzą, to nigdzie, ino tu do mnie, do budki prosto sypie — i komornik ten dawny, czy sędzia, tera w Dobroczynności odpoczywający. Jemu to znów cięgiem z nosa kapie i cuchnie coś kiele niego, że ani wysiedzieć... I kto je tam wszystko przeliczy — i kto je wie, skąd się to nabierze!
— Żeby choć nie kradli! — wzdychał.
Co tam mogło być w poczekalni do ukradzenia! A było. Zaczęło się od klosza matowego z kinkietu, ukradziono jeden, po jakimś czasie — drugi, następnie powędrowało gdzieś szkło ze zbiorniczkiem do nafty, potem samą podstawę kinkietu odłamano, nie mogąc jej zdjąć, z kolei ułaszczył się ktoś na fajerkę i drzwiczki od piecyka, na kubek blaszany do wody, na łopatę zapomnianą wypadkiem przez Jana, na trzonek od miotły. Puszkę blaszaną z napisem: «Zażalenia», przytwierdzoną do ściany, też usiłowano oderwać, choć na co się komu zdała. Wszystkie te szkody Jan musiał pokrywać z własnej kieszeni, więc — klął.