Przejdź do zawartości

Strona:Liote.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 140 —

bek — jak to robią psy, nakryć głowę chustką i usnąć na krótko lub zamrzeć... Nie miała innego w tej chwili pragnienia.
Dzień listopadowy, mglisty, zaszarzał dopiero. Ruch uliczny zaledwie się budził. Od placu ukazał się pierwszy tramwaj, szparko sunący, bo pusty prawie. Stróż stacyjny, ukończywszy odgarnianie śniegu z pomiędzy szyn, otwierał poczekalnię.
Jest to izdebka maleńka, ze wszystkich czterech stron oszklona dużemi szybami. Żelazny piecyk, dwie ławy po jednej ścianie, po drugiej dwie skrzynie, w których stróż przechowuje narzędzia, węgle, drzewo i swe rupiecie, w kącie konewka z wodą, a obok kubek na łańcuszku uwiązany, para kinkietów na ścianach, niesymetrycznie porozwieszane jaskrawe malowanki z ogłoszeniami na tekturze lub blasze — to wszystko, co w niej się mieści.
Jednym więcej jest ta poczekalnia dowodem, iż życie, przystosowując do różnorodnych swych potrzeb rzecz ludzką, czyni to niejako na swój sposób, nie dbając o cel, jaki jej ludzie przyswoili. Czasem trafia się istotnie, że wpada tam ktoś, oczekujący na tramwaj, przeważnie jednak «budka» — jak