Przejdź do zawartości

Strona:Liote.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 116 —

żyją stokroć gorzej od niego. Uważał to za dobre i słuszne; w duchu kopał wszelką biedę i biedaków, tryumfując jednocześnie z swej umiejętności pokonywania losu.
— Oto ja, kalika — nieszczęście, daję sobie radę, a ta zdrowa hołota piszczy z głodu. Bardzo dobrze.
— Co oni dziś źrą na wieczór? — to pytanie najbardziej go zajmowało.
Z głośnem chrząkaniem, udając, że idzie a właściwie drepcząc w miejscu, obserwował wnętrze mieszkania swej nieprzyjaciółki, praczki.
— Podła baba zasmradza mydlinami cały dom. Aha, zgadłem — dzieci, dostaną same katofle z solą. Świńska kolacya a to samo pewnie było i na obiad. Bardzo dobrze — nie trzeba, żeby się tuczyły.
Sprawdzał następnie, że robotnik, najmujący się do kopania ziemi przy budowie kanałów, spożywa tylko czarny chleb. W izbie ani śladu ognia na kominie, pod którym w kucki na podłodze siedzi jego kobieta, dająca chudą, zczerniałą, pierś dziecku. To samo widzi się co wieczór.
W ten sposób kontrolował mieszkańców