Strona:Liote.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 108 —

śmiechu, opowiadała swym przyjaciołom o dwóch żałosnych fałdkach jego oblicza, lub o kapce, spływającej z jego nosa. Swoją drogą miała rodzaj uznania dla bezczelności, dla talentu wyzyskiwacza. Myśl, że ten człowiek musi w duchu kpić z całego świata, jednała Sitokowi jej sympatyę. W gruncie rzeczy łączyło ich poczucie koleżeństwa, wspólności gruntu, w którym instynkty obojga puszczają korzenie.
Sitok wiedział, że jest odgadnięty i że to żadnem nie grozi mu niebezpieczeństwem. W kuchni używał, pochłaniając wszystko, cokolwiek mu podsunięto a dodatkowe kąski wypraszając od służących pochlebstwem. Nie psuły mu humoru, ani apetytu figle grooma i pokojówki, którzy do zupy dolewali mu sosu, lub sztukę mięsa jego garnirowali resztkami leguminy. Przyjmował to z dobrą miną, wtórując cichym uśmieszkiem tym żartom. Ale żądał zadośćuczynienia, nadstawiał kieliszek, mrugając w stronę butelki z niedopitym likierem. Tego dnia bywał rzetelnie pijany, a wróciwszy do swego kąta w sute terynie, oddawał się śmiałym marzeniom, w których znikał przedział między nim i opływającą w dostatkach kurtyzaną.